Drodzy Czytelnicy!

Rozdziały "Szczypty magii" publikujemy na blogu dla Was i chcemy poznać
Wasze opinie. Kolejny rozdział wstawimy, gdy poprzedni skomentują
co najmniej 4 osoby.
Przypominamy, że Wasze opinie są dla nas ważne, dzięki nim wiemy, że czytacie,
często również motywują nas do dalszego pisania. Pozdrawiamy serdecznie.

Słowik

Zapraszamy także na Słowika [klik], gdzie powstał oddzielny folder
"Szczypta magii", tam znajdziecie galerię postaci oraz słowniczek pojęć
(nie musicie mieć konta na chomiku, żeby przeglądać). Chomik jest tylko
dla czytelników. Jeśli ktoś jeszcze nie ma hasła (lub zapomniał), a chciałby
mieć, piszcie, podamy:) Zapraszamy też do komentowania postaci (tutaj lub
na chomiku), po pojawieniu się nowej postaci w rozdziale, pojawia się
również na Słowiku w folderze Galeria postaci:)

2.07.2017

Rozdział IX. Judy

    Ulica South Grand Avenue w Los Angeles była tego poranka wyjątkowo cicha i spokojna. Ludzie wracający z nocnej zmiany już byli w domach, a ci wychodzący rano albo jeszcze się szykowali, albo pojechali już do pracy. Czasami nawet w najtłoczniejszych okolicach zdarza się chwilowy przestój, gdy nikogo nie ma w pobliżu i wtedy może pojawić się wrażenie, że ktoś się skrada, jest tuż, tuż i za chwilę wyskoczy z ukrycia...
    Takie właśnie uczucie ogarnęło Ciarę, gdy czekała samotnie przy aucie Iana. Drgnęła, kiedy dobiegł ją dziwny odgłos, jakby coś przelatywało tuż obok niej, ale niczego nie zobaczyła ani nie poczuła. W następnej chwili gdzieś zza żywopłotu rozległ się jęk, przeraźliwy szelest i głośne miauczenie kota.
    - Co tam się dzieje? - Nie zastanawiając się długo, dziewczyna ruszyła w stronę dobiegającego hałasu. Podeszła powoli, niepewna, czy sprawdzanie dziwnych hałasów to na pewno dobry pomysł. Już miała zajrzeć za żywopłot, kiedy zatrzymała się na dźwięk głosu Iana.
    - Gdzie ty idziesz, Ciaro?
    Czarownica odwróciła się i przyłożyła palec do ust.
    - Słyszałam coś dziwnego – szepnęła. Mężczyzna westchnął, obszedł żywopłot dookoła i zatrzymał się po drugiej stronie.
    - Oto, co słyszałaś – wskazał na ziemię. Czarownica przechyliła się i zobaczyła znajomego kota, siedzącego spokojnie na ziemi i myjącego języczkiem swoje ciemne futerko.
    - Farmazon, wystraszyłeś mnie. - Sięgnęła po dachowca i wzięła go na ręce, głaszcząc jego ciemną sierść. Kot przez chwilę leżał spokojnie w jej ramionach, ale kiedy ruszyła do samochodu, wyślizgnął się i pomknął na drzewo.
    - Daj mu spokój, tancereczko, to nie jest domowy kot. - Ian złapał ją za rękę, gdy już miała pójść za nim. - Wróci, kiedy będzie głodny. Chodź. - Obszedł samochód i otworzył jej drzwi z prawej strony, gestem zapraszając ją do środka. Ciara zerknęła jeszcze za kotem, ale doszła do wniosku, że Ian miał rację i wsiadła do auta.

    Joe Hudgens był nie tylko zły. Był wściekły. Obiecał sobie, że jak tylko wykona zadanie, założy schronisko dla kotów i będzie tam zabijał każdego dachowca, jaki wpadnie mu w ręce.
    A już tak niewiele brakowało. Wycelował, nacisnął spust... i wtedy na jego głowę spadł ten czarny kocur. Dobrze, że miał pistolet z tłumikiem, inaczej wpadłby w nieliche tarapaty. Co strzeliło temu głupiemu zwierzakowi do łba? Przecież nie mógł pomylić ludzkiej głowy z myszą. Chociaż, kto go tam wie, koty są wredne i tępe. Joe przesunął ręką po czole, gdzie wyczuł niewielkie zadrapanie. Gdyby nie musiał natychmiast uciekać z miejsca zdarzenia, już by pokazał temu dachowcowi, że nie należy zadzierać z kimś takim jak Joe Hudgens.

    - Dokąd jedziemy? - spytała Ciara, zerkając na drogę. Tym razem jazda była zdecydowanie lepsza i wygodniejsza. Dziewczyna oparła się na siedzeniu i zerknęła na pas, który zapiął jej Ian twierdząc, że podobno zwiększa bezpieczeństwo. Czarownica przyglądała się mijanym ulicom, domom, drzewom. Shane'owi pewnie by się tutaj spodobało, pomyślała. Westchnęła i spojrzała na Iana.
    - Do Pacific Park. Założę się, że w Irlandii nie macie takiego miejsca. Trochę to zajmie, ale mamy cały dzień. - Zerknął na swoją towarzyszkę, która wpatrywała się w boczną szybę. Włączył radio i Ciara usłyszała dźwięki muzyki podobnej do tej w Clubie. Dziewczyna ciekawie zerknęła na przedmiot.
    - Jak to działa?
    - Tym przyciskiem możesz zmieniać stacje – poinstruował mężczyzna. - A tym pokrętłem ustawiasz głośniej lub ciszej. Możesz też włączyć płytę.
    Już po chwili Ciara z entuzjazmem bawiła się radiem, a Ian kręcił głową z uśmiechem.
    - Nie macie radia w Irlandii?
    - Nie, to znaczy... mieszkam w takim miasteczku, gdzie nie ma radia ani samochodów. Pierwszy raz jadę takim czymś. - Dotknęła dłonią szyby. Świat, którego nie znała, krył wiele wspaniałych tajemnic.
    - W takim razie będziesz miała o czym opowiadać, kiedy wrócisz – rzucił mężczyzna, przyśpieszając.
    - Tak. - Ciara przygryzła wargę. Kiedy, albo raczej: jeśli wróci. Ten świat pełen był wspaniałych rzeczy, ale jednocześnie okazał się jedną wielką pułapką. Nie mogła wrócić, bo musiała kupić bilet. Aby kupić bilet, musiała mieć pieniądze i dokumenty, a żeby je mieć, musiała zarobić, idąc do pracy. Tylko jak miała pracować w świecie, o którym wiedziała tak niewiele? Czarownica westchnęła cicho, postanawiając sobie, że jutro zmierzy się z tym problemem. Dziś będzie po prostu zwiedzać.
    - Więc co to za czary przywiodły cię do Los Angeles? - Ian zmienił bieg i przyśpieszył. - I co z twoimi przyjaciółmi? Nie szukają cię?
    - Nie mam pojęcia. - Ciara już wcześniej zastanawiała się, czemu nikt z Ciunas nie przyszedł jej z pomocą. Przecież zauważyli, że zniknęła. Co mogło się tam wydarzyć, że nikt jej jeszcze nie odnalazł? Różne nieprzyjemne scenariusze przychodziły jej do głowy. - W jednej chwili tańczyłam z innymi czarownicami w Dolinie Sidhe, a już chwilę później obudziłam się w ciemnej uliczce Los Angeles. Podejrzewam, że coś źle poszło i któraś z czarownic przypadkiem mnie tu wysłała.
    - Tańczyłaś? Czyli miałyście taki... sabat czarownic? - Ian zerknął na nią zaciekawiony. Wyobraził sobie kilkanaście pięknych czarownic, ubranych w długie zwiewne szaty, pląsających wokół ogniska i nucących różne zaklęcia. - I co robicie na takich sabatach? Tańczycie, rzucacie jakieś klątwy?
    - Klątwy? - Spojrzała na niego. - No co ty. Nie wolno rzucać klątw. Nie możemy używać czarów, by krzywdzić innych. I nie sądzę, żeby któraś z nas chciała zrobić coś tak okropnego. - Pokręciła głową. - I nie, to nie był sabat. Ja i moja przyjaciółka miałyśmy wejść do Kręgu, każda czarownica, która kończy dwadzieścia lat zostaje uroczyście przyjęta do grona czarownic.
    - Czyli... to było twoje święto? Coś jak wejście w dorosłość?
    Ciara skinęła głową.
    - I ktoś ci je zepsuł, wysyłając samą w nieznane.
    Czarownica ponownie przytaknęła.
    - To jeden z najbardziej uroczystych dni dla czarownicy.
    - Ale za to masz przygodę – pocieszył ją Ian. Spojrzała na niego.
    - To na pewno – mruknęła.
    - A co to za dolina, w której tańczyłyście?
    - Dolina Sidhe to polana, której nazwa pochodzi od pewnej historii, kiedy to rzekomo te istoty wirowały tam w swoim tańcu. - Widząc pytający wzrok Iana, Ciara zagłębiła się w irlandzkie legendy i mity.
    - A więc mieszkacie w miasteczku odciętym od świata? - podsumował Ian. - Po to, aby ukryć, kim jesteście?
    - Tak. - Dziewczyna pokiwała głową.
    - Miasteczko czarownic? Brzmi jak z baśni. Albo jak z piosenki Fairyland Angelzoom. - Mężczyzna pogłośnił odrobinę radio. - To jak to jest, pobieracie się tylko między sobą? Czarownica z czarodziejem?
    - Nie, nie, nie ma kogoś takiego, jak czarodzieje – zaprzeczyła dziewczyna. - Mężczyźni nie mają mocy.
    - Jak to? - Ian zahamował raptownie, zerkając na Ciarę. - To nie fair. Dyskryminacja płciowa. A jeśli was któryś wkurzy, to traktujecie go swoją mocą?
    Czarownica zachichotała.
    - Nie, skąd, nie wolno nam używać czarów przeciwko mężczyznom! Oj, jakby tak było, to Shane nieźle by obrywał od Siobhan! Oni zawsze się kłócili... - Posmutniała nagle. Oddałaby wiele, żeby znów móc posłuchać ich zabawnej sprzeczki. Wiedziała doskonale, że tak naprawdę bardzo się lubią. Przymknęła oczy, przywołując obraz roześmianego Shane'a i rozzłoszczonej przyjaciółki. Tak mi was brakuje...
    - Ale skoro potraficie robić te swoje czary mary, to po co właściwie się ukrywacie? - Ian wyprzedził jadącą przed nimi ciężarówkę i znów zerknął na Ciarę. - Kto mógłby rozpoznać, kim naprawdę jesteście? Gdybyście zachowywali się jak wszyscy...
    - Łowcy – odparła Ciara krótko.
    - Kto?
    - Łowcy czarownic. Ludzie, którzy na nas polują. Zawsze nam powtarzano, że świat poza Ciunas jest bardzo niebezpieczny, to dlatego nikt go nigdy nie opuszcza...
    - Ciunas? - powtórzył mężczyzna. - Tak się nazywa wasze miasteczko?
    Ciara zasłoniła usta dłonią.
    - Nie powinnam nikomu o tym mówić – mruknęła, pochylając głowę i splatając dłonie na kolanach. - To niebezpieczne.
    - Nie martw się, tancereczko, przecież nikomu nie powiem. Zresztą, kto by mi uwierzył? - Wzruszył ramionami. - I nikt obcy nigdy nie trafił do tego miasteczka?
    - Oczywiście, że nie. Jest chronione potężnymi czarami.
    - A jednak te czary nie były wystarczająco potężne, inaczej by cię tutaj nie było – zauważył Ian.
    - Może te, które mnie tu wysłały, były silniejsze – stwierdziła Ciara, uświadamiając sobie nagle, że mężczyzna miał rację. Wiedziała, że tam, w Ciunas, musiało się coś wydarzyć, w efekcie czego młoda czarownica, przystępująca do Kręgu, przeniosła się gdzieś na drugi koniec świata. Ale czy na pewno przypadkiem? Ciara zaczęła w to wątpić.
    Tylko dlaczego ktoś miałby celowo wysyłać ją na inny kontynent, samą i bezbronną?

    Shane nie cierpiał pożegnań. Zatrzymał się w progu, przebiegając wzrokiem po zebranych. Rodziny Ciary i Siobhan stały, patrząc na niego z nadzieją, Rory z drobną dozą niepewności, jego rodzice zaś ze smutkiem, prawie z rozpaczą. Jako jedyny syn był ich oczkiem w głowie, napawał dumą, gdy osiągał sukcesy i bardzo się ucieszyli, gdy powiedział im o planowanych zaręczynach. Rodzina Ciary cieszyła się w wiosce poważaniem, tak więc chętnie przyjęli ją na przyszłą synową. Kiedy zaginęła, martwili się razem z innymi. Mimo to próbowali wyperswadować Shane'owi pomysł opuszczenia Ciunas, w dodatku wbrew woli Dervil. Bezskutecznie.
    Blondyn westchnął, próbując odsunąć od siebie poczucie winy. Najprawdopodobniej już nie wróci, ale... przecież nie mógł postąpić inaczej.
    - Shane... - Jego matka miała łzy w oczach, ale je powstrzymała. Podeszła i przytuliła go mocno, po czym wcisnęła w rękę niewielkie zawiniątko. Mężczyzna zerknął i powstrzymał się przed przewróceniem oczami, przewidując, co może się tam znajdować. - Jakbyś nie znalazł tam nigdzie miejsca, gdzie można kupić coś do jedzenia...
    - Dzięki, mamo – mruknął, darując sobie uwagę, że ludzie poza Ciunas też muszą coś jeść i włożył kanapki do małego szarego plecaka, w którym zabrał niezbędne rzeczy, po czym przerzucił go na plecy. Ojciec uścisnął go za ramię, nakazując uważać na siebie, pozostali życzyli mu powodzenia. Po raz ostatni przebiegł wzrokiem po zebranych i spojrzał na Grainne. - Możemy iść.
    Wyruszyli w ciemność. Shane nie czuł strachu. Czego miałby się bać? Miał wszystko, co potrzebne, miał plan działania. Udać się na lotnisko. Kupić bilet. Polecieć do Los Angeles. Odnaleźć Ciarę i Siobhan. Czuł za to coraz większy przypływa adrenaliny. Już jako mały chłopiec wyobrażał sobie, że wychodzi z Ciunas i rusza do walki z potworami, czyhającymi na zewnątrz. Teraz miał się przekonać, co tak naprawdę czekało na niego poza miasteczkiem.
    Zdziwił się, kiedy Grainne zatrzymała się na rynku obok starej, murowanej studni.
    - To tutaj? - spytał szeptem.
    Czarownica przyłożyła palec do ust, gdyż latarnie rozbłysły nagle jasnym światłem. Wzięła Shane'a za rękę i minęła studnię, po czym weszła między dwa duże dęby. Przeszli pomiędzy nimi i zatrzymali się przed ścianą ratusza, gdzie rosły gęste pokrzywy. Mimo że znał większość kryjówek w miasteczku, nigdy wcześniej nie zwrócił uwagi na chwasty, które teoretycznie już dawno powinny zostać usunięte. Grainne wykonała gest dłonią i gęsta roślinność położyła się gładko na ziemi.
    - To dlatego nigdy nie wycięli tych pokrzyw – mruknął mężczyzna. Był pewien, że zawędrują gdzieś na koniec miasteczka, a tymczasem... przejście okazało się być tuż za ścianą ratusza. Lekcja pierwsza: nic nie jest takie, jakie może się wydawać, przypomniał sobie słowa Triony.
    - Pamiętaj, Shane. - Grainne położyła mu rękę na ramieniu. - Zaufaj swojemu sercu. Kiedy Ciara będzie blisko, poczujesz to. Uważaj, by nikt cię nie okradł, trzymaj pieniądze przy sobie. I... wróć z dziewczętami. - Lekko uścisnęła jego ramię, po czym pchnęła go na ścianę, nim zdążył cokolwiek odpowiedzieć.
    Wszystko zaczęło się rozmywać, a zamiast ściany za plecami Shane poczuł chropowatą korę drzewa. Zamrugał gwałtownie oczami. Las? Nie, za mało drzew. Wyciągnął rękę przed siebie i w powietrzu natrafił na gładką, namacalną przestrzeń, barierę. Uśmiechnął się. Droga powrotna. Rozejrzał się, zapamiętując szczegóły.
    Wyszedł spomiędzy drzew i ruszył pewnym siebie krokiem, kierując się polną drogą. Udało się, przekroczył granice Ciunas. Adrenalina pulsowała w jego żyłach, a na ustach błąkał się uśmiech. Nagle przypomniał sobie o jaspisie. Zwolnił nieco, wyjął z plecaka medalion i założył na szyję. Kamień opadł spokojnie na pierś mężczyzny. Shane mógł być pewien, że w tej chwili nic mu nie grozi. Dotknął dłonią długiego sztyletu zawieszonego przy pasie, który zabrał ze sobą. Magiczny podarunek od Triony spoczywał spokojnie w plecaku. Takiego przedmiotu nie można nadużywać. Póki nie trafi na wrogą, magiczną istotę, nie powinien być mu potrzebny.

    Kiedy w końcu Ian zatrzymał samochód, Ciara wysiadła pierwsza i rozejrzała się ciekawie dookoła.
    Pacific Park, głosił napis na dużej, kolorowej bramie. Ian ruszył przodem, zatrzymał się, kupił bilety i po chwili weszli do środka. Ciara ze zdumieniem, ale i zachwytem przyglądała się wielkiemu, kolorowemu, kręcącemu się kołu, w którym siedzieli ludzie. Jej wzrok przyciągnęła także maszyna obok, gdzie wielkie kartony mknęły po torach zawieszonych w górze. To wszystko wyglądało jak magia, ale nią nie było. Było to raczej znakomite wykorzystanie inteligencji umysłu osób, które nie posiadały magii.
    W tle rozciągała się błękitna tafla wody, sięgająca aż po horyzont. Wokół kręcili się ludzie, sprzedający balony i kwiaty. Było także kilka budek z napisem fast food. Zewsząd rozlegał się wesoły śmiech, gwar rozmów, ganiające się dzieci. Czarownica przypomniała sobie jarmarki w Ciunas. Tak bardzo tęskniła za domem, za Siobhan, Shane'em, rodzicami i za swoją kotką Rossie...
    - Na co masz ochotę, Ciaro? Pójdziemy najpierw na Diabelski Młyn czy wolisz zacząć od kolejki? - Głos Iana wyrwał ją z zamyślenia.
    - To koło wygląda ciekawie – odparła dziewczyna, unosząc głowę i przyglądając się, jak zwalnia.
    Ian złapał ją za rękę i pociągnął w tamtą stronę. Już po chwili kołysali się na Diabelskim Młynie.
    Kolejne dwie godziny minęły błyskawicznie. Ciara przez chwilę zapomniała o wszystkich zmartwieniach. Śmiała się, gdy koło kręciło się z niesamowitą prędkością, krzyczała razem z innymi, gdy kolejka leciała w dół, jakby zaraz miała się zawalić i wznosiła się nagle, albo obracała, powodując zawroty głowy. Kiedy w końcu zeszła na ziemię, musiała przytrzymać się Iana, by nie upaść.
    - To było niesamowite – przyznała, próbując złapać równowagę. Ian złapał ją w pasie i zerknął na zarumienioną twarz dziewczyny. Była śliczna. Pozornie krucha i bezradna, a jednak silna i pełna magii. Czemu nie?, pomyślał Ian. Co prawda wspominała coś o jakimś Shane'ie, ale przecież go tutaj nie było. A ja jestem, dodał brunet w myślach, podejmując wyzwanie. Może coś w tym było, że trafiła akurat na niego?
    - Powinnaś częściej się śmiać – stwierdził, nie spuszczając z niej wzroku. - Wyglądasz wtedy tak... promiennie. - Przysunął się tak blisko, że Ciara poczuła jego oddech na swoim policzku. Podniosła głowę, zdziwiona komplementem i natrafiła na jego brązowe oczy, wpatrujące się w nią intensywnie.
    Co prawda Ciara może nie miała pojęcia o uwodzeniu, ale doskonale pamiętała pierwsze kroki swoje i Shane'a. To co się działo teraz, było niepokojąco podobne. Dziewczyna zarumieniła się, powoli zrobiła krok do tyłu, tym samym odsuwając się od Iana i odwróciła głowę, obserwując dzieci, które próbowały ustrzelić pluszaka z pistoletu na kulki.
    Zerknęła przelotnie na Iana, który podążył za jej wzrokiem. A może tylko tak jej się wydawało? Tak, musiało jej się wydawać, przecież dopiero co się poznali. To jedynie tęsknota za ukochanym spowodowała takie skojarzenia. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, pomiędzy nich wpadł duży brązowo-biały bernardyn. Ciara odskoczyła gwałtownie, z przerażeniem patrząc na wielkie zwierzę, które zatrzymało się przy Ianie.
    - Spokojnie, to łagodna rasa. Chyba nawet znam tego pieska. - Mężczyzna kucnął i zanurzył rękę w jego sierści. - To pies mojej sąsiadki. Tylko gdzie zgubiłeś właścicielkę, przyjacielu? - Ian podrapał zwierzę po karku.
    W tym momencie z tłumu wybiegła zdyszana, wysoka dziewczyna z włosami splecionymi w dwa grube warkocze, ubrana w szerokie spodnie i długą, nieco zbyt obszerną bluzkę. Jasnobrązowa grzywka spadała jej na czoło, a zza grubych okularów błyszczały duże ciemne oczy. Na widok psa odetchnęła z ulgą.
    - Toby, wracaj tutaj! Najmocniej przepraszam, zwykle mi tak nie ucieka...
    Bernardyn zaszczekał wesoło, nic sobie nie robiąc z nawoływania właścicielki. Ian wstał i zerknął na nią. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, Ciara dostrzegła zmieszanie dziewczyny.
    - Ian? - Na jej twarz wypłynęły rumieńce. Chwyciła psa za obrożę, poprawiła okulary i opuściła wzrok.
    - Witaj, Judy. Masz bardzo ładnego psa. Wabi się Toby? - Brunet uśmiechnął się przyjaźnie.
    - Co? Tak, tak, Toby. - Dziewczyna pokiwała głową. Rumieńce nie schodziły jej z policzków.
    - Ciaro, poznaj Judy, moją sąsiadkę. To Ciara, pochodzi z Irlandii – przedstawił je sobie Ian.
    - Miło mi cię poznać – powiedziała blondynka. Uśmiechnęła się lekko i wyciągnęła dłoń. Judy podniosła wzrok i spojrzała na Ciarę. Zmarszczyła brwi, lustrując dziewczynę niechętnym spojrzeniem. Uścisnęła jej dłoń przelotnie.
    - Jesteś jakąś... kuzynką Iana? - spytała. Czarownica pokręciła głową.
    - Nie, mieszkam u niego. To... długa historia. - Ciara przez chwilę przyglądała się szatynce. Miała niemiłe wrażenie, że dziewczyna pała do niej jakąś dziwną niechęcią.
    - Aha. - Judy skierowała wzrok na Iana. - To... nie będę przeszkadzać. Do zobaczenia – mruknęła w końcu, pochylając się i zapinając smycz na obroży Toby'ego.
    - Na razie, Judy.
    Dziewczyna odwróciła się, pociągając za sobą psa i wmieszała się w tłum.
    - Masz miłą sąsiadkę – stwierdziła Ciara. I chyba jej się podobasz, dodała w myślach, ale postanowiła zachować tę uwagę dla siebie i na razie nie wyciągać pochopnych wniosków.
    - Tak, trochę roztrzepana, ale sympatyczna – potwierdził mężczyzna. - Właściwie to zamieniliśmy do tej pory zaledwie kilka słów. To co, idziemy coś zjeść?

    Pierwsze promienie słońca rozbłysły na horyzoncie, gdy Shane dotarł do jednej z wiosek położonej na drodze do jego celu. Zaczynał odczuwać zmęczenie, tylko dwa razy odpoczywał, w nadziei, że zdoła szybko dotrzeć do Dublina, miejsca, z którego wylatywały samoloty. Z tablicy informacyjnej dowiedział się, że jest w Donard. Tam wreszcie zobaczył to, co do tej pory znał tylko z opowieści. Samochody. Co prawda w nocy kilka go mijało, ale dopiero teraz mógł im się wyraźnie przyjrzeć. Z pewną fascynacją wpatrywał się w przejeżdżające tuż przed nim pojazdy, ludzi wsiadających w nie i wyjeżdżających do pracy. Napotkał kilka zaciekawionych spojrzeń, ale nikt go nie zatrzymywał ani o nic nie pytał.
    Minął ostatnie zabudowania, gdy koło niego zatrzymał się jeden z pojazdów. Szyba zsunęła się w dół i przez okno wyjrzała dziewczyna w okularach przeciwsłonecznych. Jasne włosy obcięte miała na krótko, a nieco dłuższa grzywka spadała jej na lewą stronę.
    - Jadę do Dublina. Chcesz się zabrać? Wyglądasz na zmęczonego. - Uśmiechnęła się.
    - To bardzo miłe z twojej strony. - Shane podszedł bliżej, zastanawiając się, w jaki sposób ma dostać się do środka samochodu.
    - To wskakuj. - Na szczęście dziewczyna przechyliła się w drugą stronę i otworzyła mu drzwi. Obszedł samochód i wsiadł ostrożnie, zamykając je za sobą. Zerknął niepewnie na dziewczynę.
    - Lepiej zapnij pasy – zwróciła się do niego i uruchomiła pojazd. Ruszyli.
    Mężczyzna rozejrzał się po aucie, szukając wspomnianych pasów. Szybko zorientował się, gdzie są i przeciągnął je podobnie, jak miała dziewczyna, gorzej było z zapięciem.
    - Chyba rzadko jeździsz autami – stwierdziła blondynka, pomagając mu zapiąć pas. Shane w końcu usiadł wygodniej i spojrzał przez przednią szybę.
    - Bardzo rzadko – przyznał, przyglądając się najpierw drodze, potem mijanemu krajobrazowi. Jak to możliwe? To nie czary, a więc z pewnością musi być jakieś logiczne wytłumaczenie, że ten pojazd porusza się tak szybko i skutecznie. Skoro nie ciągnie go żadne zwierzę, musi działać w inny sposób. Miał ochotę zapytać o to dziewczynę, ale nie chciał wzbudzać podejrzeń swoim brakiem wiedzy.
    - Skąd wędrujesz? - zagadała go.
    - Z okolic – odparł wymijająco.
    - Daleko? - Zerknęła na niego przelotnie.
    - Na lotnisko w Dublinie. Jestem Shane – przedstawił się. - A ty jak masz na imię?
    - Justine. O widzisz, to dobrze trafiłeś, akurat będę tamtędy przejeżdżać. To tylko godzina drogi, ale i tak nie lubię jeździć sama. Zazwyczaj zabieram sąsiadkę, tylko dziś się pochorowała, biedaczka. Leży w łóżku z temperaturą – mówiła, cały czas patrząc na drogę, tylko od czasu do czasu zerkając na blondyna.
    Shane przyglądał jej się ukradkiem. Pierwsza kobieta, która nie była czarownicą. Szczerze mówiąc, niczym się nie różniła od dziewcząt w Ciunas. Wydawała się pogodna, pełna energii, ciągle coś mówiła, czasem tylko rzuciła jakieś pytanie, na które musiał odpowiedzieć, ale przez większość drogi opowiadała o sobie, swojej rodzinie, sąsiadce i przyjaciołach.
    Zatrzymali się tuż przed portem lotniczym w Dublinie. Shane był zdziwiony, że podróż minęła tak szybko.
    - Dziękuję ci, Justine. Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić...
    - Nie ma sprawy, może natknę się na ciebie, jak będziesz już wracał z... narzeczoną i przyjaciółką, tak? - Skinął głową. Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. - Widzisz, też czasem słucham, choć w większości gadam. - Puściła mu oczko i pomachała mu, gdy wysiadał.
    Kiedy odjechała, Shane ruszył na lotnisko w znacznie lepszym nastroju. Może ludzie poza Ciunas wcale nie byli tacy źli? W każdym razie na pewno nie wszyscy.
    Samo lotnisko wydało mu się ogromne. Szum startującego samolotu na chwilę go ogłuszył. Kiedy w końcu otrząsnął się z pierwszego wrażenia, stanął w kolejce do kasy.
    - Czy ma pan rezerwację? - spytała elegancko ubrana kobieta w średnim wieku, zerkając na niego zza okularów. Shane podał jej magiczną kartę, którą dostał od Triony. - Tak, w porządku. - Skinęła głową i podała cenę. Kiedy mężczyzna zapłacił za lot, kobieta podała mu bilet. - Miłej podróży, panie O'Connell.
    - Dziękuję. - Shane posłał jej szeroki uśmiech i sprawdził godzinę na bilecie. Najpierw leciał do Chicago, gdzie miał przesiadkę prosto do Los Angeles. Jego samolot miał startować za cztery godziny. Do tego czasu mógł rozejrzeć się wokół lotniska.
    Czas minął mu błyskawicznie. Najpierw trafił do miejsca, gdzie ludzie się posilali, kupił więc potrawę o dziwnie brzmiącej nazwie, będącej, jak się okazało, zwykłą bułką z mięsem i serem. Przeszedł wszystkie sklepy, przyglądając się uważnie, co ludzie kupują, jak się zachowują. Wyglądem nie różnili się od mieszkańców Ciunas. Byli tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Zarówno starzy, jak i młodzi. Dostrzegł też pewien znaczący szczegół: wszyscy gdzieś się śpieszyli. Dwaj mężczyźni kłócili się, który z nich był pierwszy w kolejce do kasy. Czy te kilka minut więcej spowoduje taką różnicę? Produktów w sklepie raczej nie zabraknie, był ogromny. Nigdy nie sądził, że sklepy mogą być takie duże i pełne najprzeróżniejszych towarów.
    W końcu wrócił tam, gdzie kupił bilet i razem z innymi pasażerami skierował się w stronę bramki. I tu pojawiły się pierwsze problemy.
    Niemiły dźwięk, gdy przechodził przez bramkę, sprawił, że wszystkie spojrzenia skierowały się właśnie na niego. Nie to, żeby Shane nie lubił być w centrum uwagi, ale w tym momencie wolałby raczej wtopić się w tłum. Niestety, coś widocznie poszło nie tak. Wzruszył ramionami i spojrzał pytająco na mężczyznę o surowym wyrazie twarzy, który kazał mu zaczekać.
    Po chwili podeszli do niego wysoka ciemnowłosa kobieta w niebieskim stroju, z białą plakietką przyczepioną do ubrania oraz krępy mężczyzna z podobną plakietką. Shane przeczytał na nich, że należą do ochrony, a kobieta ma na imię Monica.
    - Proszę pokazać, co ma pan w tej torbie – nakazał mężczyzna. Shane na chwilę się zawahał, ale w końcu otworzył plecak. Nie znał tutejszych zwyczajów, może grzebanie w rzeczach innych było dla nich rzeczą naturalną? Podał go ochroniarzowi, uważnie obserwując jego poczynania. Mężczyzna przejrzał zawartość plecaka, w końcu znalazł i wyjął magiczny sztylet, podnosząc go do góry.
    - Nie może pan wnosić na pokład samolotu niebezpiecznych narzędzi – pouczyła go kobieta poważnym urzędowym tonem.
    - To rodzinna pamiątka, pani Monico. Dostałem ją od babci mojej przyjaciółki. Przecież to ozdoba, nie można nim nikogo zaatakować. - Shane zrobił minę zagubionego chłopca, spoglądając na kobietę.
    - Czyżby? Poproszę dokumenty. - Ochroniarz wyciągnął rękę. Shane podał mu magiczną kartę.
    - Daj spokój, Charles, to żadna broń. - Brunetka przyglądała się Shane'owi. - Musi pan zanieść plecak do bagaży rejestrowanych. - Wskazała miejsce, gdzie pasażerowie kładli swoje wielkie bagaże, które następnie przesuwały się na taśmie do wnętrza samolotu.
    Charles najwyraźniej nie wyczytał niczego podejrzanego z karty, bo oddał ją Irlandczykowi.
    - Oczywiście, będę pamiętał na przyszłość. - Uśmiechnął się do kobiety i zawrócił. Schował do plecaka również sztylet umieszczony przy pasie, dołożył plecak do innych bagaży i stanął grzecznie na końcu kolejki, a kiedy dotarł do bramki, przeszedł bez problemu. I w ten oto sposób zostałem bez broni, pomyślał ponuro.
    W końcu zajął wyznaczone miejsce w samolocie. Humor szybko mu się poprawił. Po wylądowaniu odzyska plecak i sztylety. Poza tym, mogło być gorzej, jak na razie nikt nie podejrzewał, że pochodzi z miasteczka czarownic. A świat nie był pełen potworów, jak kiedyś to sobie wyobrażał. To byli ludzie, co prawda inni niż w Ciunas i nie powinien im ufać, ale jednak ludzie. A z ludźmi przecież sobie poradzi.
    Kiedy samolot wystartował, Shane poczuł się, jakby żołądek podchodził mu do gardła. W końcu jednak wszystko się uspokoiło. Zajął miejsce przy oknie, mógł więc obserwować widoki. To jeszcze lepsze, niż samochód. Ciekawe, jak wysoko może polecieć?
    Zerknął na osobę, która zajęła miejsce obok niego. Ładna, rudowłosa dziewczyna od razu skojarzyła mu się z Siobhan. Obiecał sobie, że kiedy w końcu ją znajdzie, to powie jej, jak bardzo ją lubi i nie będzie jej dokuczał. No, chyba że go do tego sprowokuje...
    - Pierwszy raz lecisz samolotem? - Zagadała do niego dziewczyna, najwyraźniej widząc, jak jej się przyglądał.
    - Tak, skąd wiesz? - zapytał zdziwiony. Czyżby jednak nie wtopił się w tłum tak dobrze, jak sądził?
    - Widziałam, jak się rozglądasz, większość osób siedzi znudzonych albo zajmuje się swoimi sprawami. Lubię obserwować ludzi. - Uśmiechnęła się. - Po kilku minutach można już wiele powiedzieć o ich charakterze.
    - Naprawdę? I co możesz powiedzieć o mnie? - spytał zaciekawiony.
    - Nie podróżujesz wiele, myślę, że pochodzisz z jakiejś małej miejscowości. Zgadłam?
    Shane skrzywił się lekko.
    - Aż tak to widać?
    Dziewczyna roześmiała się.
    - Tylko dla tych, którzy umieją patrzeć. Jestem Lissa.
    - Shane. Bardzo miło mi cię poznać. - Uśmiechnął się.
    - Ja też się cieszę, ostatnim razem siedziałam koło informatyka, który opowiadał o nowym programie komputerowym. Myślałam, że padnę z nudów. - Zaśmiała się. - Spójrz w okno – zachęciła. - Pierwszy lot jest najlepszy. Niezapomniane widoki!
    Shane uśmiechnął się i odwrócił głowę w stronę okna. Lissa miała rację, przez chwilę nie mógł oderwać wzroku. Musieli lecieć naprawdę wysoko. Niebo wydawało się teraz szare. Tak szare, jak oczy Ciary. Szkoda, że nie mógł przesłać jej wiadomości, że wyruszył po nią i jest już w drodze. Już lecę, kochanie. Już do ciebie lecę.
 
    Judy po spotkaniu z Ianem jeszcze przez chwilę spacerowała z psem, ale humor całkiem jej się popsuł. W końcu wsadziła bernardyna do swojego auta i wrócili do domu. Przygotowała i zjadła obiad, nakarmiła Toby'ego, pościerała kurz, podlała kwiatki i nie wiedząc, co ze sobą zrobić, wzięła szklankę i wyszła na korytarz, zatrzymując się pod drzwiami Iana.
    Pożyczała soli, cukru, mąki, właściwie to wszystko, co tylko wypadało pożyczyć od sąsiada, a potem przychodziła i mu oddawała. To był jedyny pretekst, by zobaczyć Iana. Kiedy po raz pierwszy go ujrzała, wiedziała, że wpadła po uszy. Wyższy od niej – a przy jej wzroście niełatwo o takiego – przystojny, silny, sympatyczny... i kobieciarz. Widząc, jak przez jego drzwi przewijają się coraz to nowe kobiety, powoli traciła nadzieję, że w końcu zwróci jego uwagę. Najwyraźniej w typie Iana były szczuplutkie, ładne dziewczyny. Jak ta ostatnia. A Judy? Nie miała w sobie niczego szczególnego. Gęste, jasnobrązowe włosy zawsze splatała w warkocze lub w koki, inaczej musiałaby rozczesywać je godzinami. Z powodu krótkowzroczności nosiła okulary. Myślała kiedyś o szkłach kontaktowych, nawet je kupiła, ale leżały w szafce, czekając na szczególną okazję. Do tego nie lubiła obcisłych ubrań, zakładała więc takie, w jakich było jej najwygodniej. Nigdy nie uważała, że jest ładna; jak więc ktoś taki jak Ian mógłby zwrócić na nią uwagę?
    Przynajmniej miała go blisko i mogła mu się przyglądać. Marzyć, że może kiedyś, pewnego dnia, przyjdzie i powie, że jak mógł jej wcześniej nie zauważyć? Wpatrzy się w jej oczy, obejmie swoim silnym ramieniem, przyciągnie i pocałuje, i to tak, że nogi zmiękną jej w kolanach...
    Westchnęła i wyrwała się z marzeń, które nigdy się nie spełnią. Powinna się z tym pogodzić. A jednak każda nowa kobieta Iana powodowała jej ogromną zazdrość. Na szczęście z żadną nie spotykał się na stałe. Gdyby się zaręczył albo co gorsza ożenił, nie mogłaby już nawet o nim marzyć. To byłoby nie w porządku, fantazjować o żonatym mężczyźnie. Ta ostatnia dziewczyna, Ciara, wydała jej się dużym zagrożeniem. Dokładnie w jego typie i jaka ładna... O tak, Judy musiała wybadać sytuację.
    Nacisnęła dzwonek. Stała przez chwilę pod drzwiami, w końcu stwierdziła, że najwidoczniej jeszcze nie wrócili. Na pewno świetnie się razem bawią. Westchnęła i weszła do swojego mieszkania. Zerknęła na kosz w kuchni i postanowiła wynieść śmieci. A za godzinę jeszcze raz pójdzie do Iana.

    Ciara wysiadła z samochodu w świetnym humorze. Spędziła wspaniały dzień i nabrała nowych sił, nowej nadziei na jutro. Znajdzie pracę, poleci do domu. Znowu zobaczy swoich przyjaciół, rodzinę, ukochanego. Już wkrótce. A wszystko dzięki przyjacielowi, który uratował jej życie, przygarnął i najwyraźniej nie oczekiwał niczego w zamian. Jak dobrze, że są na tym świecie porządni ludzie, pomyślała.
    Drgnęła, słysząc przeraźliwe miauczenie. Przez podwórko jak mała torpeda przebiegł bury kotek. Za nim, z głośnym ujadaniem, pędził pies. Czarownica znieruchomiała na chwilę. Wyobraźnia podsunęła jej okropny obraz. Za chwilę to wielkie zwierzę dopadnie małego kotka, który właśnie przeskoczył żywopłot. Pies ruszył za nim. Muszę coś zrobić. Uratować go.
    Niewiele myśląc, Ciara wyciągnęła rękę. Zebrała w sobie całą moc. Włosy zawirowały jej wokół głowy, jakby unoszone silnym wiatrem, a rzucone zaklęcie spowodowało, że żywopłot ożył. Zaczął rosnąć w błyskawicznym tempie, tworząc wysoki płot. Mało tego, rośliny wysunęły swoje długie gałęzie w stronę psa, niby macki i zakołysały nimi, nie pozwalając mu przeskoczyć. Zaskoczone zwierzę pisnęło i odskoczyło w tył.
    Ian przyglądał się temu ze zdumieniem. Dopiero teraz w pełni zdał sobie sprawę, że Ciara mówiła prawdę. Nie była żadną szaloną iluzjonistką, a magia naprawdę istniała. Wcześniej jeszcze nie do końca dowierzał, ale jak długo mógł zaprzeczać temu, co widział? Jego lokatorka była najprawdziwszą czarownicą. Co prawda nie wyglądała jak wiedźma, taka z filmów, z horrorów. A jednak w tym momencie nie miał wątpliwości, że włada magią.
    Przyglądał się temu nie tyle z niepokojem, co z fascynacją. Mimowolnie nasunęła mu się myśl, że wygląda uroczo. Taka krucha, a jednocześnie taka silna... Pospiesznie rozejrzał się dookoła, ale z ulgą stwierdził, że nikt nie dostrzegł jej czarów.
    - Zwariowałaś? Zostaw biedną psinę. - Mężczyzna ostrożnie dotknął jej ramienia i natychmiast cofnął dłoń, jakby obawiał się, że sam dotyk może wywołać u niej jakąś niepożądaną reakcję.
    - Biedną? Chciał zagryźć tego małego kotka. - Ciara opuściła ręce, a żywopłot powrócił na swoje miejsce. Dopiero teraz zrozumiała, jak niemądrze postąpiła. A jeśli jakiś łowca dowie się o niej? Wtedy niebezpieczeństwo będzie grozić nie tylko jej, ale również Ianowi. Rozejrzała się. - Chyba nikt nie widział... prawda? - Spojrzała na mężczyznę z niepokojem.
    - Chyba nie. Ale postaraj się nie czarować więcej w miejscach publicznych. - Brunet zerknął na psa, który wyraźnie przerażony pędził jak najdalej od żywopłotu. Mężczyzna wziął czarownicę za rękę i ruszyli w stronę bloku. Kiedy weszli do środka, zza śmietnika wyszła wysoka dziewczyna w okularach. Stała przez chwilę, patrząc na żywopłot, w końcu poprawiła okulary, pokręciła głową i szepnęła:
    - A więc David miał rację. Czarownice naprawdę istnieją. 



3 komentarze:

  1. Uwielbiam w czarownicach to, że są szczere i tak pozytywnie podchodzą do życia. Ludzie mogliby się od nich tego nauczyć.:p

    OdpowiedzUsuń
  2. Łiii, moje imię i to u miłej pomocnej dziewczyny, dziękuję :D

    OdpowiedzUsuń