Drodzy Czytelnicy!

Rozdziały "Szczypty magii" publikujemy na blogu dla Was i chcemy poznać
Wasze opinie. Kolejny rozdział wstawimy, gdy poprzedni skomentują
co najmniej 4 osoby.
Przypominamy, że Wasze opinie są dla nas ważne, dzięki nim wiemy, że czytacie,
często również motywują nas do dalszego pisania. Pozdrawiamy serdecznie.

Słowik

Zapraszamy także na Słowika [klik], gdzie powstał oddzielny folder
"Szczypta magii", tam znajdziecie galerię postaci oraz słowniczek pojęć
(nie musicie mieć konta na chomiku, żeby przeglądać). Chomik jest tylko
dla czytelników. Jeśli ktoś jeszcze nie ma hasła (lub zapomniał), a chciałby
mieć, piszcie, podamy:) Zapraszamy też do komentowania postaci (tutaj lub
na chomiku), po pojawieniu się nowej postaci w rozdziale, pojawia się
również na Słowiku w folderze Galeria postaci:)

18.06.2017

Rozdział VIII. Umieraj, wiedźmo

    Siobhan gwałtownie zaczerpnęła haust powietrza, kiedy ostrze noża wbiło się w ścianę tuż za nią. Gdyby nie udało jej się wysunąć dłoni z bransolery i gdyby nie zaklęcie, o którym przypomniała sobie w ostatniej chwili, byłaby już martwa. Zamiast tego klęczała na zimnej, zniszczonej posadzce, patrząc w oczy mężczyzny życzącego jej śmierci. Jej Seksowny Nożownik, który tak bardzo nienawidził czarownic. Nie. Kisten. Zacisnęła zęby i powoli stanęła na nogi.
    - Po pierwsze. Mam na imię Siobhan. Nie mów do mnie wiedźmo. Po drugie. Nigdy więcej nie celuj we mnie nożem. - Posłała Kistenowi gniewne spojrzenie.
    Jestem czarownicą. Wywodzę się ze starego rodu władającego magią od pokoleń. Nie dam się zabić byle łowcy. Jeśli mnie słyszysz, dzielna i łaskawa Flidais... daj mi siłę.
    Nieznacznie uniosła dłonie. W odpowiedzi na jej niemy rozkaz wiatr przybrał na sile, rozwiewając rude włosy dziewczyny. Magia falami spływała w ciało czarownicy. Siobhan potrzebowała jej jak najwięcej, by przetrwać starcie z łowcą, wiedziała jednak, że czerpanie mocy bezpośrednio ze źródła stanowi duże zagrożenia dla samej wiedźmy. Mimo to musiała spróbować. Jej chowaniec był daleko, nie mogła na nim polegać. Ani na żadnym innym kocie, skoro nie było go w pobliżu.
    Poradzę sobie.
    - A jednak postanowiłaś walczyć?
    Kisten zacisnął palce na rękojeści sztyletu, skrytego za pasem. Jeszcze nigdy dotąd nie widział, by czarownica posiadała tak silną magię. Uśmiechnął się sucho.
    Świetnie. Będzie lepsza zabawa.
    - Nie dam ci się zabić, Kistenie. Możemy się rozejść, albo... albo będę musiała użyć magii.
    Prychnął, powoli ją okrążając. Czuł, jak powietrze wokół nich gęstnieje. Aura otaczającej czarownicę magii stawała się wręcz namacalna. Silny, porywisty wiatr rozwiewał jej włosy, a zielone oczy błyszczały od naporu mocy. Nie potrzebował niczego więcej, by wspomnienia powróciły. Dokładnie wiedział, dlaczego nienawidzi czarownic. Niemal zapomniał, jak niebezpiecznymi są przeciwnikami. Jak złe są ich serca.
    - Spróbuj, wiedźmo.
    Dobył sztyletu, nim Siobhan zdążyła choćby otworzyć usta. Natarł na nią z precyzją, jakiej mogliby mu pozazdrościć najlepsi wojownicy Ciunas. On nie próbował jej zranić. Atakował, by zabić.
    Siobhan pchnęła falę magii, tworząc barierę, o którą uderzył łowca. Niemal słyszała łomot swego serca. Wiedziała, że długo nie będzie mogła blokować jego ciosów. W końcu magia się wyczerpie, a ona zostanie bezbronna. Musi zaatakować.
    Ale ja nie chcę! Nie chcę z nim walczyć, chcę tylko do domu...
    Zacisnęła zęby. Nic dziwnego, że Rada zakazała opuszczania miasteczka. Świat był zły. Niebezpieczny. I nienawidził czarownic.
    Nie miała pojęcia, co robić. Shane uczył ją walczyć, ale co mogła zrobić gołymi rękami? Nawet gdyby nagle znalazła miecz, z tym łowcą i tak nie miałaby szans. Magia ziemi nie chciała jej słuchać, jak robiła to w przypadku Ciary. Odpowiadała na wezwania Siobhan, ale często nie tak, jak powinna. Rudowłosa czarownica dysponowała innym rodzajem mocy. Rzadkim dla wiedźm i nikomu niepotrzebnym. Siobhan potrafiła kontrolować ogień. Czyżby właśnie teraz ta zdolność miała się jej przydać?
    Przecież go nie podpalę...
    W ostatniej chwili udało jej się utworzyć kolejną barierę, ratującą ją przed ciosem.
    Jego nie, ale...
    Skupiła się na starej beli podtrzymującej sufit.
    Potrafisz to, no dalej...
    Jej starania przerwał głuchy odgłos wystrzału. Podskoczyła, zaskoczona spoglądając na Kistena. On również zamarł. Ich uszu dobiegł krzyk i kolejny wystrzał.
    Co to takiego?, pomyślała Siobhan. Miała przeczucie, że to nic dobrego. Dopadła sztyletu wbitego w ścianę i szarpnęła z całej siły. Jakby wściekły łowca nie był wystarczającym problemem!
    - Zdaje się, że będziemy musieli odłożyć naszą potyczką na później, wiedźmo. - Kisten wyjrzał przez szczelinę w murze. Jego palce nieznacznie poruszyły się na rękojeści sztyletu wiszącego u pasa.
    Siobhan tylko skinęła głową, ale zaraz zdała sobie sprawę, że mężczyzna na nią nie patrzy. Przybrała, jak jej się wydawało, swobodną pozę.
    - Taa... jasne, czemu nie, skoro nalegasz... możemy nawet o tym zapomnieć. - Rzuciła nonszalancko. - Co się stało? - Nie zastanawiając się nad konsekwencjami, podeszła do mężczyzny i zajrzała mu przez ramię. Kiedy nie odpowiedział, pociągnęła go za rękę. - Kisten?
    Odwrócił się do niej; jego twarz wyrażała zdumienie, jakiego jeszcze u niego nie widziała. Właśnie wtedy uświadomiła sobie swój błąd. Nie powinna była się do niego zbliżać. Odskoczyła, pośpiesznie zabierając rękę. Nie wyglądało na to, by miał się na nią rzucić, więc postanowiła udawać, że nic się nie stało. Że wcale się nie boi. Dlatego też uniosła brwi i wzruszyła ramionami.
    - No co? Też jestem ciekawa...
    Zamrugał i pokręcił głową, znów wyglądając na zewnątrz. Nawet nie drgnął, słysząc kolejny strzał. Za to Siobhan podskoczyła i ponownie chwyciła go za ramię.
    - Co to było?
    - Strzał. I puść mnie wreszcie. - Zerknął na nią przez ramię. Nie wiedział, jak zareagować, kiedy się zarumieniła i odsunęła o krok. Nie potrafił pojąć, kim jest ta kobieta. Czarownicą, owszem, ale poza tym... dopiero co próbował ją zabić, nagromadziła ogromną ilość mocy, ale nie zaatakowała. Tylko się broniła. A teraz jak gdyby nigdy nic szarpała go za ubranie. Uniósł brwi, powstrzymując się od komentarza. - Mam w samochodzie broń, ale najpierw muszę się do niego dostać. - Westchnął, kiedy jej mina jasno dała mu znać, że dziewczyna niczego nie zrozumiała. - Browning. Pistolet.
    - A co to pistolet? - Jej duże oczy wpatrywały się w niego z zaskoczeniem.
    Wtedy zrozumiał. Ona nie znała tego świata. Pochodziła z owianego tajemnicą miasteczka czarownic. Od lat słyszał legendy na jego temat, niestety nikt nie miał pojęcia, gdzie owo miasteczko się znajduje. Miejsce, gdzie mieszkają setki czarownic. Potężnych czarownic, które znają swoje możliwości. Być może również ta, której śmierci pragnął najbardziej.
    - To coś, od czego powinnaś trzymać się z daleka. - Skinął głową w kierunku szczeliny w murze. - To stara część miasta, opuszczona. Często kręcą się tu ciemne typy. Gangsterzy, narkomani... - Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, nic nie rozumiejąc. - Ech. Źli ludzie, jasne?
    Nieznacznie skinęła głową. Niedobrze. Bardzo niedobrze.
    - Mają broń. Groźniejszą niż sztylety i noże, skuteczną na odległość. Mam podobną w samochodzie.
    Znów skinęła głową.
    - Mogą nam coś zrobić?
    - Radziłem sobie z gorszymi.
    Nie pojmował, kiedy jej zdaniem skończyło się „on” i „ona”, a zaczęło „my”. Chyba nie sądziła, że zostaną teraz przyjaciółmi? Nadal miał zamiar ją zabić. Ale... trochę później. W tej chwili miał inne zajęcie.
    Kazał jej zostać, sam zaś wykradł się z budynku. Weźmie broń i w mgnieniu oka poradzi sobie z oprychami. Potem przyjdzie pora na wiedźmę.

    Triona uważnie zamknęła wszystkie okna na strychu. Nie mogła dopuścić do tego, by ktoś podejrzał jej poczynania. A już na pewno nie Dervil. Starej kobiecie nie wydawało się, by przewodnicząca Rady była zadowolona z jej działań. A już na pewno wściekłaby się, gdyby wyszło na jaw, że Triona wciąż ma amulet.
    Seniorka rodu Mac Coinaoith uklękła przy starym kufrze i uśmiechnęła się, kiedy przedmiot powitał ją słabym tchnieniem magii. Wciąż ją pamiętał. Przesunęła dłonią po zamku, niemal pieszczotliwie, jakby witała się ze starym przyjacielem. W istocie tak było. Pradawna magia, jaką pamiętała jeszcze Triona, różniła się od tego, czego uczono dziewczęta. Rada uznała, że niektóre przyzwyczajenia są niebezpieczne i należy ich zaprzestać, jednak starsza kobieta wiedziała, że był jeszcze inny powód. Czarownice nie były już tak potężne jak dawniej. Sidhe odeszły, lecz Triona doskonale zdawała sobie sprawę, że nie na zawsze.
    Zamek szczęknął i kufer otworzył się, rozpoznając właścicielkę. Kiedy czarownice sprowadziły się do Ciunas, musiały walczyć o prawo do życia wśród cudów Irlandii. Dzięki potężnej magii udało im się zwyciężyć sidhe, które później nie próbowały już przegonić nowych lokatorów. Kolejne pokolenia złożyły to na karb legend, jednak Triona znała prawdę, podobnie jak Dervil, która oddała pod pieczę młodej wtedy czarownicy sekretny oręż. Nadszedł czas, by znów się przydał.
    Wyjęła owinięty w jedwabny materiał pakunek i przyjrzała się zawartości. Piękny sztylet z ręcznie rzeźbioną klingą. Wyryte na niej runy zalśniły lekko, zbudzone muśnięciem dłoni czarownicy. Triona uśmiechnęła się z zadowoleniem. A więc ciągle działały. Wzrok kobiety padł na medalion, skryty za lśniącym ostrzem. Czerwony jaspis. Kamienie posiadały wielką moc, żadna czarownica nie powinna o tym zapominać. Ten kamień był szczególny. Więził w sobie ducha jednego z jasnych sidhe. One zawsze wiedziały, kiedy zbliżało się niebezpieczeństwo; teraz tę właściwość przejął ów medalion. Jaspis jarzył się bladym światłem, ilekroć jego właściciel znalazł się w niebezpieczeństwie. Triona owinęła magiczne relikwie materiałem i schowała je za pasem sukni. Podjęła decyzję i miała zamiar doprowadzić ją do końca. Starannie zamknęła kufer i opuściła strych, jakby nic nie miało tam miejsca.

    Rory O'Riley siedział w salonie w rodzinnym domu Ciary i wpatrywał się w ogień. Pomysł Shane'a wydawał mu się szalony, jednak wiedział, że kiedy ten się uprze, żadna siła go nie powstrzyma. Tym bardziej, kiedy chodziło o jego ukochaną. Przeczesał dłonią po gęstych, rudych włosach. Siobhan również była gdzieś tam, w obcym świecie, zdana tylko na siebie. Co robi? Jest bezpieczna? Ma gdzie spać? Westchnął, zwalczając chęć rzucenia czymś w ogień. Ogień. Zawsze kojarzył mu się z Siobhan, z jej pięknymi włosami, z magią jaką dysponowała. Czy ona również patrzy teraz na ogień? Miał nadzieję, że tak, płomienie zawsze dodawały jej otuchy. Co sobie pomyśli, kiedy Shane już je znajdzie? Jeśli je znajdzie. Będzie zła, że jego tam nie ma? Że po nią nie wyruszył? Miał nadzieję, że zrozumie. Ciunas nie było już bezpieczne. Wciąż sprawiało takie pozory, jednak on wiedział, że jest inaczej. Coś się stało. Ktoś zdradził. Jaki miał cel? Dlaczego właśnie Siobhan i Ciara? Póki nie odkryje prawdy, lepiej by młode czarownice pozostały poza miastem. Tam będą bezpieczniejsze, o ile nikt nie dowie się, kim są. O ile nie przyciągną uwagi łowców.
    Spojrzał na Shane'a, siedzącego obok. Był już gotowy do podróży, pozostało tylko czekać na Grainne. I Trionę. Rory miał przeczucie, że starsza kobieta ma jeszcze wiele do powiedzenia. Gdyby niczego nie planowała, siedziałaby z córką i jej mężem, czekając, aż będą mogli odprawić Shane'a. Ciągle jej nie było, musiała mieć powód.
    - Rory. - Uniósł wzrok, napotykając spojrzenie Seamusa, wiercącego się na podłodze. Dzieci powinny już spać, nie miał pojęcia, dlaczego pozwolono chłopcu czekać z nimi. - Proszę, pogadaj z Shane'em. On nie chce zabrać mnie ze sobą, a przecież ze mną będzie mu łatwiej, pomogę! Ja mógłbym...
    - Nie zabiera cię, bo jeszcze całkowicie nie oszalał.
    Chłopiec nachmurzył się i usiadł przy kominku. Dobrze, lepiej żeby się obraził, niż pobiegł za Shane'em i wpakował ich obu w kłopoty. Rory podniósł się i podszedł do okna. Uniósł brwi, dostrzegając jedynie ciemność. Latarnie nie świeciły. Nie mogły się zepsuć, a więc ktoś je wyłączył. Ktoś, kto chciał przemknąć przez mrok niezauważony. Ciekawe.
    Nie zdziwił się, kiedy rozległo się pukanie. Ze spokojem podszedł do drzwi i wpuścił do środka Trionę. Kobieta uśmiechnęła się i poklepała go po ramieniu.
    - Dobry z ciebie chłopak, Rory. I bardzo bystry.
    Roześmiałby się, gdyby nie znał jej dobrze. Wiedział, że kiedy babka Siobhan coś mówi, jej słowa niemal zawsze mają drugie dno. To oznaczało, że wpadł na coś, na co wpaść nie powinien. Coś, co nie powinno wyjść na jaw. Nieznacznie skinął głową i pośpiesznie zamknął drzwi za kobietą. Jeśli się nie mylił, lepiej, by Grainne jeszcze tu nie dotarła. Zaciągnął zasłony i przywołał gestem Seamusa. Chłopiec podszedł niechętnie, wciąż obrażony.
    - Chcesz się przydać, mały?
    Seamus entuzjastycznie pokiwał głową, zapominając o niedawnych urazach. Rory powstrzymał cisnący mu się na usta uśmiech. Pochylił się i wyszeptał, jaki ma pomysł. Chwilę później chłopiec wybiegł z domu, zabierając ze sobą kota Siobhan.
    - Dokąd go posłałeś? - Shane posłał Rory'emu podejrzliwe spojrzenie, na co rudowłosy Irlandczyk zareagował uśmiechem.
    - Zrobi małe zamieszanie. Będziesz potrzebował kogoś, kto odwróci uwagę, podczas gdy ty opuścisz miasto.
    Stanął u boku Shane'a i spojrzał na Trionę, kobieta wyjęła nieduże zawiniątko i ostrożnie uchyliła rąbek materiału. Rory spojrzał na sztylet w zdumieniu.
    - To jedyne, co mogę ci ofiarować, chłopcze. Nie zgub tego i korzystaj mądrze. Sztylet ochroni cię przed magią, odbije nawet te silniejsze zaklęcia, lecz nie nadużywaj go i pamiętaj, że służy jedynie do ochrony, inaczej straci swoje właściwości. - Kobieta wyjęła medalion. - A to jaspis z uwięzionym w nim duchem jasnego sidhe. Rozbłyśnie, jeśli zagrozi ci niebezpieczeństwo. Nikt w Ciunas nie może wiedzieć, że to posiadasz, rozumiesz? - Zawinęła magiczne relikwia i wręczyła je Shane'owi, który przyjął je ostrożnie. Skinął głową w podziękowaniu.
    Przez chwilę dwóch stojących obok siebie mężczyzn wymieniało spojrzenia, w końcu blondyn schował dary, uważając, by nic im się nie stało. Kiedy Triona mówiła, że coś jest cenne, nie należało poddawać tego w żadną wątpliwość. Rory znów ruszył w stronę okna, wyglądając Grainne, jednak większą część jego uwagi pochłaniała rozmowa babki Siobhan i Shane'a, którzy wciąż stali w rogu pokoju. Mężczyzna dałby głowę, że nie tylko on przysłuchiwał się uważnie. Widział skupione miny rodziców Ciary i Siobhan, zatroskane oblicze matki Shane'a i ponure spojrzenie jego ojca.
    - Teraz uważnie mnie posłuchaj, chłopcze. Świat poza Ciunas nie jest taki, jak może ci się wydawać. Nigdy nie oceniaj niczego po pozorach, bo prawda skrywa się głębiej. Patrz głębiej, a odnajdziesz to, czego szukasz. Nie ufaj nikomu, ani niczemu, poddaj się własnym osądom. Nie zawsze najprostsza droga jest tą najłatwiejszą i nie zawsze dowiedzie cię do celu. - Uśmiechnęła się, widząc zdezorientowaną minę mężczyzny. - Dobrze, dość tego ględzenia, tylko zapamiętaj, co ci mówiłam. I obserwuj. Przyglądaj się ludziom, chłopcze. Nic nie przygotuje cię lepiej. Zrozumiałeś? - Nie czekając na odpowiedź, zadowolona skinęła głową i usiadła w fotelu.
    W tej samej chwili rozległo się pukanie i do pomieszczenia weszła Grainne. Czas przygotowań dobiegł końca.

    Siobhan usiadła, opierając się o ścianę i podciągnęła kolana pod brodę. Znalazła się w niekorzystnym położeniu, którego ani trochę nie rozumiała. Nurtował ją łowca, który chciał ją zabić, ale ostatecznie kazał siedzieć cicho i się nie wychylać.
    To znaczy, że będzie mnie bronił?
    Nie była tego taka pewna. Wiedziała, że jej zachowanie było głupie i dziecinne. Zawierzyła swojemu wrogowi, mimo iż wcześniej próbował ją zabić. A jednak czuła, że Kisten nie może być całkiem zły. Lepszy wróg, którego zna... Skrycie liczyła, że jej dom nie różni się aż tak bardzo od reszty świata. W Ciunas żaden mężczyzna nie odmówiłby pomocy kobiecie. Żaden nie skrzywdziłby bezbronnej czarownicy. Jaki był Kisten?
    Powoli podniosła się i wyjrzała przez szczelinę. Usłyszała strzały i przekleństwa, ale niczego nie mogła dostrzec.
    Kisten? Gdzie jesteś?
    Po chwili namysłu wyszła z ukrycia. Chciała wiedzieć, na czym stoi. Lub, co gorsze, leży. Cicho wyszła z budynku, dostrzegła samochód Kistena, ale jego samego nigdzie nie było. To dobrze czy źle?
    Ruszyła przed siebie, nasłuchując. Było cicho. Śmiertelnie cicho. Gdzie podział się Kisten i ci gangsterzy? Rozejrzała się, minęła dwa budynki, opierając się dłonią o mur. Zatrzymała się i lekko zmarszczyła brwi, czując coś wilgotnego pod palcami. Ostrożnie podniosła dłoń i przyjrzała się czerwonym plamom na palcach. Krew. Obejrzała czerwoną ciecz dokładnie pod każdym kątem. Nie miała wątpliwości. Krew. Tylko czyja?
    Zacisnęła dłoń, szepcząc słowa zaklęcia, kiedy rozległ się kolejny huk. Tuż za rogiem. Przywarła do ściany i dyskretnie wyjrzała przez ramię. Dwóch mężczyzn stało naprzeciwko siebie i mierzyło w przeciwnika z czegoś dziwnego. Siobhan uznała, że to musi być ten tajemniczy pistolet, od którego miała trzymać się z daleka. Po chwili spostrzegła, że jednym z mężczyzn jest Kisten, a wokół niego leżą zakrwawione trupy. Zamarła. Chciała krzyknąć, ostrzec go, ale wtedy znów rozległ się strzał. Zamrugała, nie wiedząc, który z nich zaatakował. Kisten czy ten drugi?
    Zacisnęła zęby i pobiegła w kierunku mężczyzn. Jednocześnie obcy upadł, a Kisten wystrzelił po raz kolejny.
    - Kisten!
    Odwrócił się powoli, ubranie miał zakrwawione, a jego oczy nie wyrażały żadnych emocji. Ten widok wystarczył, by Siobhan gwałtownie się zatrzymała. Powrócił strach. Mężczyzna, który przed nią stał był zdolny do wszystkiego, zrozumiała. Bez problemu zabił czterech ludzi. Cofnęła się.
    - Kazałem ci czekać, rudzielcu.
    Przełknęła ślinę.
    - Siobhan. Mówiłam już. I nie będę siedzieć w jakiejś ruderze w nocy...
    Spojrzał na niebo, jakby dopiero dotarło do niego, że jest noc. Zobaczyła, jak krew odpływa z jego twarzy. Jeśli to możliwe, stał się jeszcze bardziej przerażający. I stał niebezpiecznie blisko niej. Zrobiła kolejny krok za siebie.
    - Kisten? Co się stało?
    Zamrugał i ruszył w jej stronę, zatrzymał się, widząc, że czarownica zaczyna się cofać. Westchnął i przeczesał włosy zakrwawioną ręką.
    - Siobhan, tak? - Skinęła głową. - Posłuchaj. Lepiej będzie, jeśli już sobie pójdziesz. Szybko.
    Zmarszczyła piegowaty nosek. Chętnie spełniłaby jego prośbę, gdyby tylko wiedziała, dokąd ma iść. Nie miała pojęcia, gdzie jest, jak daleko stamtąd do sklepu Kateriny, ani czy nikt nie napadnie jej po drodze.
    No i był jeszcze Kisten. Przerażający, mroczny i cały we krwi.
    - Kist? To twoja krew?
    Spojrzał na swoje dłonie i koszulę beznamiętnym wzrokiem. Siobhan jeszcze nigdy nie widziała, by krew nie wzbudzała żadnych emocji, ale tak było w przypadku Kistena. Patrzył na pokrywającą go krew, jakby jej nie widział. Jakby nie miało najmniejszego znaczenia, że tam jest, ani do kogo należy. Przypuszczała, że nie przejąłby się nawet, gdyby tonął w tej krwi. Chociaż pojęcie tonięcia musiało być mu całkowicie obce.
    - Idź już, czarownico. Odnajdę cię innym razem.
    Po raz ostatni napotkała jego mroczne spojrzenie i zaczęła biec. Uciekła, nie oglądając się za siebie. Czuła wyrzuty sumienia. Kisten mógł być ranny, a ona go zostawiła, jednak... przerażał ją tak bardzo, że nie mogła postąpić inaczej. Dziękowała Flidais, że wciąż żyje, jednocześnie prosząc, by na jej drodze już nigdy więcej nie stanął łowca imieniem Kisten.
    Nigdy więcej...

    Dervil podniosła wzrok znad paleniska, słysząc pukanie. O tej porze nigdy nie przyjmowała gości. Czyżby coś się stało? Odstawiła starą księgę, niezadowolona, że ktoś jej przeszkadza. Wciąż nie mogła rozgryźć zaklęcia tropiącego, jakiego używały pokolenia pierwszych czarownic osiedlonych w Ciunas. Nikt nie używał go od tak dawna, że przeszło w zapomnienie. Wiedziała, że jeśli jej się nie uda, nikt nie zdoła użyć tej magii. Dlatego musiała próbować. I to szybko, bo gdyby ktoś odnalazł Siobhan Mac Coinaoith przed nią, sytuacja całkowicie mogłaby wymknąć się spod kontroli. Nie miała czasu na wizyty niezapowiedzianych gości.
    Uniosła brwi na widok stojącego w drzwiach chłopca. Dzieci powinny spać o tej porze. Widząc zaciętą minę Seamusa, westchnęła i wpuściła go do środka.
    - Dlaczego nie śpisz? Jest już późno. Matka pozwoliła ci wyjść z domu?
    - Proszę jej nie mówić... ja tylko... ja się boję. Czy Siobhan jeszcze do nas wróci?
    - Przyszedłeś tutaj w nocy, żeby zapytać o Siobhan? Chłopcze, zapewniam cię, że robimy, co możemy, jednak to nie jest sprawa dla dziecka. Idź do domu i pozwól, by dorośli się tym zajęli. - Spojrzała w ciemność za oknem. Ciemność. Co się stało z latarniami? Nigdy nie gasły. Niedobrze. - Wracaj do łóżka, Seamus. Jestem trochę zajęta.
    Chłopiec zerknął na pomieszczenie za Dervil, a jego wzrok napotkał księgę. Zamrugał, kiedy nagle zasłoniła mu drogę.
    - Ale... ale... - Umysł Seamusa pracował na podwójnych obrotach. Co ma powiedzieć, żeby ją zająć? Nagle zobaczył kota Siobhan, który zniknął mu z oczu kilka minut wcześniej. Porwał zwierzę na ręce i posłał Dervil najbardziej zmartwione spojrzenie na jakie było go stać. - Ale Rufus jest chory! O, tak dziwnie miauczy! Ja... boję się, że coś mu się stanie!
    Dervil westchnęła. Była niemal pewna, że dzieciak jest przewrażliwiony, a zwierzęciu nic nie dolega, jednak koty od zawsze były przyjaciółmi czarownic, dlatego też nie mogła zwyczajnie ich odesłać. Wyciągnęła ręce i wzięła Rufusa, który zamruczał cicho, jakby dziękował, że został wyzwolony z rąk chłopca. Świetnie, sprawdzi czy nic mu nie dolega i zajmie się kwestią gasnących latarni.

    Światło księżyca opływało zrujnowane budynki delikatną poświatą. Kisten Savage zacisnął zęby, czując przeszywający go ból. Ostatkiem sił dotarł do jednego z opuszczonych budynków. Osunął się na podłogę i wypuścił powietrze. Zaklął, czując silną falę bólu i wbił wzrok w nocne niebo. Niemal dostrzegł tam postać czarownicy. Zamrugał zaskoczony, ale kiedy na nowo odzyskał zdolność widzenia, znów był sam. Zawsze był sam.
    O nie, to jeszcze nie koniec. Nie, póki nie zginie ostatnia czarownica.

    - Jak to, nie ma jej?! Jest środek nocy!
    Katerina przewróciła oczami i odstawiła kubek z kawą. Przeciągnęła się i wstała z kanapy, zerkając za okno. Ona też się martwiła, polubiła Siobhan Mac Cionaoith, ale nie wiedziała, co może zrobić. Szukanie jej w San Francisco nie miało sensu. Miasto było ogromne, odnalezienie w nim zagubionej turystki graniczyło z cudem. Spojrzała na Sama bezradnym wzrokiem.
    - Wyszła, kiedy mnie nie było. Sądziłam, że poszła na targowisko, była taka zafascynowana, kiedy jej o tym powiedziałam. Tylko, że w pobliżu targu jej nie było. Nie mam pojęcia, dokąd poszła.
    Samuel przeczesał włosy ręką i dołączył do Kateriny, by sprawdzić, czy Siobhan nie idzie przypadkiem w stronę domu.
    - Może przejadę się po okolicy? Trudno przeoczyć te włosy...
    Nie sądził, by po prostu spacerowała ulicą. Coś musiało się stać. Siobhan nie zniknęłaby na całą noc.
    - Sądzisz, że ją znajdziesz? W San Francisco?
    - Warto spróbować... Jest sama, coś może się jej stać... Dobrze wiesz, jakie to miasto potrafi być niebezpieczne w nocy. Ona nie jest stąd. Pewnie się boi...
    Katerina kiwnęła głową. Na pewno się boi. Jeśli jeszcze żyje...
    - Dobra, jedź. Poczekam tu, może wróci.
    - Zadzwoń do mnie, gdyby się zjawiła.
    Wyszedł, nie czekając na odpowiedź i wsiadł do samochodu. Nie miał pojęcia od czego zacząć, gdzie mogła pójść Siobhan. Mimo to, gotów był objeździć całe miasto, byle tylko ją znaleźć. Żywą.
    Bądź żywa, Siobhan.
    Ulice San Francisco tętnią życiem nawet w samym środku nocy. Ludzie wychodzili z barów, inni dopiero wchodzili. Co jakiś czas widział grupki małolatów, urządzających sobie nocną imprezę. Najczęściej napotykał gotów w ich ciemnych strojach, rozmawiających przed jakimś klubem o mrocznej nazwie. Takich miejsc było w San Francisco naprawdę wiele. Wampiry, czarownice, a ostatnio nawet anioły stały się bardzo popularne wśród młodego pokolenia. Dla Sama wszystko to były bujdy. Poza jednym. Wierzył w czarownice. A także, że Siobhan jest jedną z nich. Szkoda tylko, że nie mogła rzucić czaru, który sprowadzi ją do domu Kateriny.
    Minął Union Square, ciągle nie wiedząc, gdzie podziała się rudowłosa czarownica. Zerknął na wyświetlacz, ale nie dostrzegł żadnego połączenia od Kateriny. Zacisnął zęby i ruszył w stronę Tenderloin, mając nadzieję, że nie znajdzie tam Siobhan. Ani jej ciała.

    Zaraz padnę i zasnę na środku ulicy...
    Siobhan przetarła oczy i ruszyła przed siebie. Najpierw długo biegła, potem szła, nie mając pojęcia, dokąd zmierza. Wiedziała tylko, że oddala się od ruin i Kistena. Ile dzieliło ją od sklepu Kateriny? Kilka kilometrów? Kilkanaście? Kilkadziesiąt?
    Och, proszę, nie mam już siły...
    Gdyby tylko mogła gdzieś się przespać. Niestety w swych modłach do Flidais zapomniała wspomnieć o bezpiecznym schronieniu. Potknęła się i z trudem utrzymała na nogach. Była taka zmęczona... Z dala od domu, przyjaciół, rodziny, a nawet ukochanego kota. Marzyła o tym, by położyć się we własnym łóżku, wtulić w ulubioną poduszkę i poczuć ciepłe ciałko, żądające miejsca na tej poduszce. Chciała zobaczyć matkę, nawet jeśli miałaby usłyszeć przywarę pod względem braku chłopaka. Uściskałaby babcię i pozwoliła jej opowiadać o swoich przeczuciach i przesądach. Usiadłaby w ogrodzie z Ciarą i Shane'em. Na pewno by jej dokuczał, podczas gdy przyjaciółka ze śmiechem groziłaby mu, że jeśli nie przestanie, nie da mu całusa. Potem wpadłby Rory, niosąc jej ulubione białe róże. Wręczyłby je z całą galanterią i zaprosił ją na randkę. Pewnie by odmówiła, ale byłoby jej miło, że się nią interesuje. Seamus wpadłby na ciasteczka i próbował wyciągnąć Rufusa z jego ulubionego kąta.
    Uśmiechnęła się do własnych wspomnień. Ból tęsknoty łączył się z radością, że jej mózg ciągle podsyła jej tak wyraźne obrazy. Usiadła na pustej ławeczce, kiedy łzy zasłoniły jej widok. Czy ktoś jej szuka? Martwią się o nią?
    Skuliła się, czując, jak chłód nocy przenika jej ciało. Nie drgnęła, kiedy zaczęło padać, a deszcz zmieszał się z jej własnymi łzami. Otarła twarz i rozejrzała się, obejmując ramionami. Była zmęczona, zmarznięta i daleko od domu. Na szczęście w pobliżu nikogo nie było. Złożyła dłonie w miseczkę i wyczarowała w niej mały płomyk, mając nadzieję, że pomoże jej się ogrzać. Przymknęła oczy. Oddałaby królestwo za łóżko i dach nad głową. Jej ciało ledwie utrzymywało się w pionie. Wszystko w niej niemal krzyczało: spać!
    Nie mogę, nie tutaj... muszę iść dalej...
    Płomień w jej dłoniach zgasł, była zbyt zmęczona, by podtrzymywać go mimo deszczu. Uparcie walczyła z sennością, jednak jej ciało przegrało tę bitwę. Osunęła się na ławkę, zapadając w sen.
 
 
 

2 komentarze:

  1. Nie śpi się w parku ;) Intrygujący rozdział, choć najlepsze i tak pewnie dopiero przed nami. Tylko czemu tu tak pusto? A myślałam, że to ja wiecznie jestem spóźniona!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiemy, czemu tu tak pusto, może nikt oprócz Ciebie już nas nie czyta :(

      Usuń